sie 15 2004

Bez tytułu


Komentarze: 1

28 lipca 2004

Jaki kurwa pokój? Nie ma mowy o żadnym pokoju! Już wszystko załatwione. Już zadzwoniłem. Pościele wam łóżko.

Bardzo zmokliśmy w deszczu, a potem po rozgrzewającej herbatce popełnialiśmy faux pas nie pojawiając się na imieninach.

Przez czterdzieści osiem godzin trzymał mnie za rękę.

Jest mi coraz bliższy.

Rozstania umacniają. Nie tęskniłam bo nie miałam czasu. Były chwile kiedy ogarniał mnie strach, jak będzie? po co? … Pokusa. Pożądanie. Zastanowienie. Opamiętanie. I w końcu spotkanie.

Strach. Niecierpliwość i zaskoczenie. Tak pozytywne jak to tylko w bajkach bywa.

Gdybym miała na podstawie ostatnich zdarzeń napisać scenariusz do filmu byłaby to niezwykle odrealniona produkcja.

Siedem tygodni… Jego telefony wyrywały mnie na chwilę do innego świata. Nie lubiłam ich. Mówił a ja i moje tysiąc wątpliwości gnieździło się w pomieszczeniu metr na metr gdzie ukrywałam się z telefonem ale za żadne skarby nie dałam im wkraść się do słuchawki.

A wcześniej?

Mieliśmy wypadek. Bez rannych, za to z jedną ofiarą…

Pierwszy i ostatni odlot w środku lasu i bardzo ciężkie zejście na plaży.

Szacunek z jakim nie spotkałam się dawno. Dobre traktowanie, wiele zaszczytów.

Śni się?

Szliśmy lasem twarzą w twarz z księżycem, w rocznicę, z wyrzutem myślałam co robi siedemset kilometrów ode mnie!?

Jak nigdy byłam dbana o.

„Ona ma zmysł handlowy. Mogłaby byś moją córką”

Było bezpiecznie. Dobrze. Swobodnie. Było jak w domu.

Szybki prysznic po tym przeogromnym skoku adrenaliny. Już w autobusie tego ciemnego deszczowego dnia omdlałam niemalże z rozkoszy i odurzenia tym uczuciem. Przytulał mnie mocniej albo po prostu bardziej… Nie wiem. Czułam mocniej. I bardziej.

O piątej rano obudził mnie obłędny dreszcz przechodzący po całym ciele. Jego pocałunki błądzące po szyji i bardzo mocny uścisk. Dwa ciała tak idealnie dopasowane, jak dwa puzzelki, przyklejone, znalezione.

Szybki prysznic.

Niemożliwym, choć bardzo pożądanym było wyjście po angielsku.

Niespodziewanie życie wlazło w tę magię i o dziwo doskonale się tam przyjęło. Bogini bez szwanku zeszła z piedestału i usadowiła się na ziemi a podniosły Książe z bajki na nowo uczy się zamieniać majestat na przyziemną normalność. Z dnia na dzień mój chłopiec pełen ideałów staje się mężczyzną. A ja mogę być tylko dumna bo wszystko co robił robił dla mnie. Mogę patrzeć jak się zmienił, co zrobił, czego już nie robi a co robić zaczął.

Teraz patrzę na jego zdjęcia. Na ławce. I na to z rozpostartymi ramionami. I na to w wodzie, kiedy miał siedem lat i ledwo toczył po ziemi swoje nielekkie ciało. Chciałabym mieć takie dziecko. Tak rozkosznie pulchne stworzenie. I patrzę na niego dziś. Na zdjęcie sprzed roku, które przypomina o wszystkim. O początku, o szybkim końcu. O ogromnie uczucia, którego nie mogłam ukryć, którego on nie mógł pokazać. Przykładam do siebie dwa zdjęcia. To na ławce, gdzie rozpostarty wpół leżąc poważnie spogląda dziś w obiektyw i to kiedy śmiesznie jeszcze dziecinny wgapia się w niego nie oczekując niczego nowego, zgubiony w rzeczywistości. Tak się zmienił… I to nie tylko włosy i obwód klatki piersiowej… Chciałabym żeby zawsze było tak jak jest teraz. Żeby zawsze rozpływać mu się w rękach, żeby patrzeć na niego z podziwem, żeby czuć się tak bezwzględnie kochaną, adorowaną, wyróżnioną. Żeby nigdy nie zwątpić. I kochać go jak kocham teraz. Żeby zawsze pamiętać. Czwarty miesiąc a ja dopiero teraz przestałam się bać. Dopiero dziś wsiadając do autobusu nie czułam lęku. Uśmiech.

„Nareszcie dom pełen życia” powiedział dziś tata i pogłaskał po głowie.

„Ale wy jesteście fajni” powiedziała wczoraj mama nalewając zupę.

Teraz chce mi się płakać na myśl, że kiedyś to się zmieni.

Przede mną leży potwierdzenie zameldowania na pobyt czasowy. Dwa dni w domu. Pranie zdąży wyschnąć a ja przyzwyczaję się do myśli że znowu będzie inaczej, że znowu coś nowego.

Nie boję się.

To jedyna rzecz, która się zmieniła.

Znowu przed oczyma mam sznureczek chwil. Jak w negatywie. Piekarnia i pożeranie gorącego chleba w środku nocy. Kolacja w Krzywym Domu. Sztuczne ognie, trzy mocne wybuchy, które aż wstrząsnęły płucami. Róża. Za pięć dziewiąta. Przemieszanie światów. Każda kolejna stówa. Rozmowy w obcym języku. Pachnący pies. Piosenka Bartosiewicz i Krawczyka. Zjeżdżalnia i głośny beztroski śmiech. Bieg i pośpiech. Pierwsza klasa. Wiatr.

Tylko raz pomyślałam o napisaniu paru słów, bo przecież tak wszystko mija i cały lipiec wypadnie z życiorysu. Wzięłam długopis i na serwetce najbliższej pod ręką nasmarowałam jakieś słowa, gdy już po chwili przyszła któraś z osób nieodstępujących mnie na krok. Co piszesz? List? List. List?

Idę. Umyję włosy i po rzęsie szybciutko przeciągnę tusz. Lekko stąpam po ziemi. Dobrze mi. Mam wygodne buty. Trzewiczki o niezwykle płaskich spodach i kształtnych noskach.

Niemalże na boso.

Pod górkę a niemalże bez trudu.

1984 : :
15 sierpnia 2004, 22:12
przy skreconej nodze buty sa bardzo wazne.

Dodaj komentarz