Komentarze: 4
Nagle okazuje się że lada chwila wyjeżdżam. Dziś jeszcze relaks a jutro wielka gonitwa w poszukiwaniu straconego już czasu.
Pierwsze pytanie: Jak ja mam go teraz zostawić?
Odpowiedź tej podłej: Tak samo jak robiłaś to wcześniej. Już dwa razy i na znaczniej dłużej. Masz wprawę.
Odpowiedź tej teraz: Całując w czoło i obiecując że nic się nie zmieni.
Pytanie drugie: Czy warto?
Odpowiedź wszystkiego dokoła: Hmmm....
Pytanie trzecie: Czy chcę?
Odpowiedz samą sobą zadziwionej: Tak.
Wrócę na dwa, trzy dni. Zrobię pranie i pojadę gdzie indziej. Z wielkim bagażem odpowiedzialności i strachu. Potem wrócę. Na trzy, cztery dni. Może kiedy pranie będzie się suszyć spróbuję zdawać to zapomniane prawo jazdy. I znów wyjadę. Nie na długo, nie... Miesiąc. A potem sterana doprowadzę się do stanu używalności chyba że cudem zdołam go utrzymać w tych estremalnych warunkach. I wyjadę z Księciem. Nie ważne gdzie.
Jeśli te plany nie ulegną zmianie to za trzy miesiące pogratuluję samej sobie. I wtedy pierwszy raz spojrzę w lustro prosto, nie oglądając rzęs czy włosów. Spojrzę głęboko w oczy. W te oczy które podobno są kwintesencją... A dla mnie tylko nieczystym poplatanym zagubionym wnętrzem mnie.
Już wiem jak żyć. Teraz egzamin praktyczny.
Pytanie poboczne: Który to już? Ile można?!
Odpowiedź absolutnie moja okraszona uśmiechem maniaczki: Nigdy za wiele.
Bałam się, że życia będzie za dużo, że po godzinie nic nie robienia za chwile zje mnie nuda... Teraz znów będę biec. Dlaczego tak mnie ten bieg nęci? Czemu nie męczy?
Czyżbym wciąż uciekała?