Archiwum grudzień 2004, strona 1


gru 07 2004 Bez tytułu
Komentarze: 5

 

obowiązkowa przyjemność jest nieprzyjemnym obowiązkiem

 

 

1984 : :
gru 06 2004 Bez tytułu
Komentarze: 2

Nie łatwo zrobić tak by dwoje chciało na raz.

W nim dużo mężczyzny, we mnie dużo kobiety.

Zawsze słyszymy to dookoła. O swojej męskości i kobiecości decydujemy w miarę sami. Jednak bardzo często dużo zachowań niezależnych wdziera się w nasze bycie.

Jego żądza, moje fochy.

Dwa główne problemy.

 

 

Dziś idąc ulicą grymasiłam jak ta lala! I myślę sobie z boku: „czyś Ty babo oszalała?! Przecież wcale nie myślisz, że powinien być teraz na wykładzie ani że świat jest do niczego, ani że za bardzo się o ciebie troszczy, ani że ci ciepło w ręce, ani że źle się czujesz…, O co mi chodziło?!

Za diabła nie wiem!

Doszło do dość poważnego stanu. Napięłam sytuację do granic wytrzymałości a to cudowne Istnienie znów umiało poluzować i unormować.

Ja chciałam przestać, naprawdę, ale jak już zaczęłam być babą to nie umiałam jakoś z twarzą z tego wyjść.

 

Po naprawdę dobrym obiedzie poszliśmy na naprawdę dobrą kawę. A ja, nadundana siedzę i utwierdzam się w przekonaniu że brakuje mi swobody. Gubię się. Ściga mi się w środku stado myśli. Słyszę kocham Cię. Potem piosenkę o wdzięcznym tytule „my happy ending”… i co? Łzy ustawiają się w kolejce. „Oho, myślę sobie, no to mi się zaszkliło… Nic to, wyszło, że się wzruszyłam…”. Gdy wtem nagle, ta ja, która wyszłam już z siebie widzę z boku, że mała humorzasta zanosi się szlochem. Kwili i nie może przestać. Istnienie siedzi skonfundowane i tuli mocno do pachnącej koszuli. Humorzasta smarka i ociera łzy... Dziwi się samej sobie.

Teraz schowa się pod kołdrę.

 

1984 : :
gru 05 2004 Bez tytułu
Komentarze: 2

Za zamkniętymi drzwiami. Teraz te słowa brzmią jeszcze prawdziwiej.

Koniec z przeszłością.

 

Chociaż fakt, że ostatnio wydarzenia z przeszłości bardzo męczyły nie oznacza że uboga jest teraźniejszość. Dużo się dzieje. Od bladego świtu do tej sennej dwudziestej drugiej zwykle wydarza się tak wiele, że jeden dzień odpowiada dwunastu miesiącom mojego jeszcze nie tak dawnego życia.

Najzwyklejsze elementy trwania jak ważny wykład, zajęte miejsce czkające na mnie, dobry obiad, poczucie sensu, spontaniczny wypad na kawę, rozmowy bez końca, bliskość ludzi przeszywająca i rozwalająca w gruzy moje zahamowania, lęki, introwersję. Oczy oczy oczy.

Poczucie, że jest mi tak cholernie dobrze i właściwie…

Nie umiem już tego opisywać. Przed wczoraj byłam w bibliotece, potem na jednych zajęciach, potem długo w pabie i jeszcze u siostry i jeszcze w toku poważnej rozmowy, nawet tez na zakupach, rodzinnym spotkaniu i już we śnie. A tydzień temu? Tydzień temu jeździłam, dużo jeździłam. Byłam też chyba w kinie, a może to była wystawa? Nie pamiętam. I szkoda mi tak szybko, intensywnie i przeprzyjemnie to przeżywać, bo nie zostaje mi z tego żaden ślad na pamiątkę.

Wczoraj weszłam do jaskini lwa. Tam, jak się okazuje, jest najwygodniej…

Dziś… Dziś… Wczesnym rankiem pojechałam walczyć, przełamać własną niechęć. Kiedyś tak lubiłam to robić. Szybko się z zniechęcam. Błąd.

O siedemnastej jestem umówiona. Może nie z tym, z kim powinnam ale pofrunę jak na skrzydłach. Na wieczór zaplanowane kilka rozrywek.

Onoszę wrażenie że jestem. Już.

 

 

1984 : :
gru 05 2004 Bez tytułu
Komentarze: 2

Mam paść na kolana?

Przepraszać czy dziękować…

 

Jakie to typowe… Tak chciałam wyjść poza schematy a teraz tkwię w jednym z nim po same uszy.

 

Znów dzieje się jak w jakimś filmie...

 

Wyszłam z siebie, stanęłam obok i zobaczyłam całą potworność swojej głupoty...  Nie wiem, w którym momencie dotarło… Nie wiem, co przeważyło szalę. Może o jeden dźwięk za dużo, może o jeden zawrót głowy, może to te kilka dni samotni, może niemożność popsucia czegoś jeszcze…

Pomagali mi. Tylko tym, że byli i byli na każde zawołanie i mnie mieli na każe zawołanie. Jestem wdzięczna. Jemu, tej chodzącej prostolinijności i jak się okazuje najlepszemu kumplowi, jakiego miałam w życiu. Że słuchał moich głupich wynurzeń, żałosnego pieprzenia zagubionej a przecież tak buńczucznie pewnej właściwego szlaku idiotki. O jaka byłam mądra, a jak szeroko zamknęły mi się oczy….

Taka dojrzała. Tak mądrze tłumaczyłam sobie, że dojrzałość to jakby zatoczenie koła, widzenie wszystkiego w sposób prosty, jak gdyby znowu oczyma dziecka a jednocześnie z wymurowanym solidnym zapleczem wrażeń kontrastywnych.

A to nie dojrzałość. To głupota i strach. Zamykanie za sobą drzwi, nie przeszedłszy nawet jeszcze przez próg.

I tak przycięły mi palce…

Tamten rozdział zamknięty. Wspomnień już nie pielęgnuję. Jeśli wracają, a wracają na każdym kroku to mam, dzięki Bogu, ku czemu odwrócić myśli.

Wystarczyło, że chciałam.

Dalej wszystko samo dobrze się ułożyło.

Cóż że było cholernie trudno przełamać się i przed lustrem nazwać rzeczy po imieniu.

„Pomódl się, On Ci pomoże to zrobić”

O nie. Nie modlę się już od jakiegoś czasu. Nie śmiem.

 

Przełamałam się. Powiedziałam to w twarz sobie. I powiedziałam wreszcie jemu.

 

Książę…

Okazało się, że on faktycznie lepiej wie, co jest dla mnie dobre. I to on, bardziej niż ja i ktokolwiek inny, kto jeszcze twierdzi, że mnie kocha, zawsze chce mojego dobra.

Któregoś wieczora po prostu wsiadł za mną do autobusu. Przycisnął. Do okna, ale i do rozmowy. Dwa miesiące zastanawiałam się jak mu to powiedzieć. Oczywiście wcześniej nie widziałam w ogóle sensu w mówieniu mu czegokolwiek. Bo i po co?! Przecież tak doskonale wiedziałam jak chcę żyć, gdzie, z kim i bez kogo…

Więc zebrałam się w sobie i obiecałam spotkanie następnego dnia. Przecież nie powiedziałabym dwóch najohydniejszych zdań i nie wysiadła z autobusu idąc do swoich obowiązków. Zresztą wypowiedzenie tych dwóch stwierdzeń, które teraz mnie samą powalają, ale które wykonać było niezwykle łatwo, nie wydawało się w ogóle możliwe.

Ale na spotkanie poszłam. Na siłę szłam obok niego. Z ciężkim westchnieniem i pod wiatr. I postanowieniem, że trzeba skończyć tę farsę.

W końcu powiedziałam. Powiedziałam mu o wszystkim.

Pisząc o wszystkim nie mam na myśli pustego frazesu, o wszystkim, i już. Ja mu powiedziałam dosłownie o wszystkim.

A on?

Kamienna twarz. Trzeźwe, rzeczowe pytania. Przerażony wzrok. Złość. Smutek. Próba zrozumienia.

Potem rozmawiał ze mną. Najzwyczajniej. I ja z nim. Pierwszy raz, najzwyczajniej.

Tylko czy aż takiego tematu potrzebowałam by móc otworzyć się przed nim i rozmawiać najzwyczajniej?!

Rozmawiał ze mną o wszystkim. Pisząc o wszystkim mam na myśli dokładnie wszystko.

Rozmawiał ze mną o tym, o nim, o mnie. Mało o sobie.

I przeprosił mnie. On! On jeszcze mnie przepraszał… Za to, że go nie było, wtedy gdy był potrzebny, że niczego nie mógł zrobić…

Nie ma za co.

Rozmawialiśmy też o nas. Po raz kolejny rzuciłam swoje standardowe „chcę być sama”.

Tym razem jednak pomyślałam, że może i chce być sama, ale nie chcę być bez niego.

Przełom. Idąc ulicą powiedział tylko „muszę się napić”.

On wypił dwie podwójne whisky, ja wypaliłam kilka papierosów i po jakimś czasie doszliśmy do wniosku, że to było nam potrzebne. „Kochanie, musisz to robić częściej”. I znów siedziałam w otoczeniu najdroższego mi ciała, najbliższych myśli, najbardziej kompatybilnych słów i serca.

 

Przyszło jeszcze zwątpienie. Na chwilę. Teraz mimo całej swej podłości siedzę i w niedowierzaniu muszę stwierdzić, że tęsknię. I brakuje mi jego obecności. I odkrywam że jest to dosyć miłe.

Dziś pierwszy raz bardzo chciałam zostać razem, zasnąć obok niego, zostać, zostać na całe życie.

Kocham to dopasowanie dłoni, tę zgodność myśli, kocham jego łokieć i mój brzuch okryty jego dłonią.

Drepczę obok niego i chcę wykrzyczeć całemu światu jak jest dobrze. Gdy świata wokół nie ma chcę krzyczeć mu w twarz, jaka jestem szczęśliwa.

Nie krzyczę. Słyszę tylko „i widzisz”, „dobrze, że jednak wszystko wróciło do porządku”, „z nim będziesz miała życie usłane różami”, „i po co Ci była cała ta historia”, „będzie cię na rękach nosił”… Już nie przeszkadza mi jego książęcość. To zwykły chłopiec. Kocham go za jego ekscentryczną (a jednak) normalność. Nie liczy się jego intelekt, który rozwiera buzie, jego pieniądze, którymi altruistycznie szasta tu i tam, jego wygląd, który powoduje, że dziewczę rozkłada nogi i zjeżdża z krzesełka, mam w nosie wszystko, co dookoła. Dla mnie wciąż jest tym śmiesznym, nie lubianym stworzeniem, które pokochałam kiedyś dawno. I na chwilę. A teraz wiem, że nie ma miłości na chwilę.

Jest zmienna. Ale na zawsze.

Bo się udało. Wróciłam. Nareszcie wróciłam do siebie. I jest mi tu bardzo, bardzo dobrze.

I wiem że ze strachu nie warto uciekać. I nie warto uciekać tam gdzie drzwi otwarte są na oścież. Nie warto wchodzić gdzieś gdzie nie ma wyjścia.

Dziękuję.

 

And the winner is…

 

 

1984 : :