Komentarze: 5
Czasem się boję że pomylę imiona. Tyle ich jest.
Bolą mnie kości kulszowe po tych stu kilometrach. Boli mnie też wybity w turnieju siatkówki kciuk. Trochę gardło. Kąciki ust od nadmiernego rozciągania w uśmiechu. I absolutnie każdy mięsień. Uwielbiam taki ból.
Teraz pięć dni w domu. Już pierwszego z nich łaziłam za mamą spragniona człowieka, uspołeczniona tak, że sama już chyba niezdolna istnieć. A spędzić jeden wieczór bez niego?... Zasnąć na poduszce? Obudzić się w poprzek całego łóżka? To już żaden luksus.
Absurdalny pomysł mojej pracodawczyni odbiera trochę radości związanej z najbliższym wyjazdem. Zbuntowana moja natura karze absolutnie odmówić, nie płaszczyć się przed jakąś zieloną bździągwą, nie być znów na tyle głupią by wykraczać hen hen daleko poza swoje obowiązki. Mogłabym, jasne, nawet sprawia mi to przyjemność i kłopot nie wielki pokłapać trochę więcej paszczęką, ale nie! Tak się nie robi!
Nie zależy mi. Nie muszę tracić czasu i kolejny rok się w to bawić. Mam co robić, dziękuję. Na samą myśl jestem wykończona. Ale sesje zaliczone. Z czystym zatem sumieniem obmyślam mowę jaką wygłoszę by udowodnić jej śmieszność.
Poza tym same tu teraz miłe spotkania po latach. I wszyscy tacy serdeczni…
Zjem śniadanie. To jedyne dwadzieścia minut w ciągu których po prostu siedzę na tyłku i nie robię nic. Bo jedzenie można podciągnąć pod kategorię robienia niczego.