Komentarze: 14
Miasto pachniało dziś wsią. W samiuśkim centrum. A ja musiałam niczym strudzony chłopski wędrowiec pokonywać trudy podróży, walczyć z uciążliwym katarem usiłującym uparcie wydostać się na światło tego czarownego dnia, współzawodniczyć z ambitną gorączką za wszelką cenę ścinającą z nóg i samymi już kolanami, błagając by pozostały w miarę usztywnione. Istna mordęga. Teren przestał przypominać rustykalny tylko na chwilę, kiedy głośny przeszywający czaszkę dźwięk wstrząsnął moim wykończonym mózgiem. To dryndał na mnie tramwaj, co by jakimś cudem mnie obudzić i zapobiec mojemu władowaniu się pod jego maskę, koła czy co to tam ma z przodu. A jednak pachniało wsią... Może w moim nosie? Bo przecież niewiele czułam. Charakter wiejski utrzymał się zawzięcie do końca dnia, kiedy to zmuszona byłam niczym rolnik dokonać ciężkiej orki na swym ciele. Jako że o kobieta, niczym o płodną ziemię, dbać trzeba nieustannie, dlatego też zadbałam sama o siebie i resztkami schorowanych sił wyrwałam co trzeba, zlikwidowałam, wycięłam, spiłowałam, usunęłam, przycięłam, starłam, ugruntowałam, pomalowałam, wyrównałam, przystrzygłam, wypieliłam, wykarczowałam i zaorałam niemalże! Czyż nie brzmi to bardziej swojsko niż depilacja, manicure, pedicure, kosmetyka, fryzjerstwo, wizaż i te inne zabiegi? Ale za to czuję się teraz...! Zziajana, zmęczona, spocona, zmordowana i piękna!