Mam paść na kolana?
Przepraszać czy dziękować…
Jakie to typowe… Tak chciałam wyjść poza schematy a teraz tkwię w jednym z nim po same uszy.
Znów dzieje się jak w jakimś filmie...
Wyszłam z siebie, stanęłam obok i zobaczyłam całą potworność swojej głupoty... Nie wiem, w którym momencie dotarło… Nie wiem, co przeważyło szalę. Może o jeden dźwięk za dużo, może o jeden zawrót głowy, może to te kilka dni samotni, może niemożność popsucia czegoś jeszcze…
Pomagali mi. Tylko tym, że byli i byli na każde zawołanie i mnie mieli na każe zawołanie. Jestem wdzięczna. Jemu, tej chodzącej prostolinijności i jak się okazuje najlepszemu kumplowi, jakiego miałam w życiu. Że słuchał moich głupich wynurzeń, żałosnego pieprzenia zagubionej a przecież tak buńczucznie pewnej właściwego szlaku idiotki. O jaka byłam mądra, a jak szeroko zamknęły mi się oczy….
Taka dojrzała. Tak mądrze tłumaczyłam sobie, że dojrzałość to jakby zatoczenie koła, widzenie wszystkiego w sposób prosty, jak gdyby znowu oczyma dziecka a jednocześnie z wymurowanym solidnym zapleczem wrażeń kontrastywnych.
A to nie dojrzałość. To głupota i strach. Zamykanie za sobą drzwi, nie przeszedłszy nawet jeszcze przez próg.
I tak przycięły mi palce…
Tamten rozdział zamknięty. Wspomnień już nie pielęgnuję. Jeśli wracają, a wracają na każdym kroku to mam, dzięki Bogu, ku czemu odwrócić myśli.
Wystarczyło, że chciałam.
Dalej wszystko samo dobrze się ułożyło.
Cóż że było cholernie trudno przełamać się i przed lustrem nazwać rzeczy po imieniu.
„Pomódl się, On Ci pomoże to zrobić”
O nie. Nie modlę się już od jakiegoś czasu. Nie śmiem.
Przełamałam się. Powiedziałam to w twarz sobie. I powiedziałam wreszcie jemu.
Książę…
Okazało się, że on faktycznie lepiej wie, co jest dla mnie dobre. I to on, bardziej niż ja i ktokolwiek inny, kto jeszcze twierdzi, że mnie kocha, zawsze chce mojego dobra.
Któregoś wieczora po prostu wsiadł za mną do autobusu. Przycisnął. Do okna, ale i do rozmowy. Dwa miesiące zastanawiałam się jak mu to powiedzieć. Oczywiście wcześniej nie widziałam w ogóle sensu w mówieniu mu czegokolwiek. Bo i po co?! Przecież tak doskonale wiedziałam jak chcę żyć, gdzie, z kim i bez kogo…
Więc zebrałam się w sobie i obiecałam spotkanie następnego dnia. Przecież nie powiedziałabym dwóch najohydniejszych zdań i nie wysiadła z autobusu idąc do swoich obowiązków. Zresztą wypowiedzenie tych dwóch stwierdzeń, które teraz mnie samą powalają, ale które wykonać było niezwykle łatwo, nie wydawało się w ogóle możliwe.
Ale na spotkanie poszłam. Na siłę szłam obok niego. Z ciężkim westchnieniem i pod wiatr. I postanowieniem, że trzeba skończyć tę farsę.
W końcu powiedziałam. Powiedziałam mu o wszystkim.
Pisząc o wszystkim nie mam na myśli pustego frazesu, o wszystkim, i już. Ja mu powiedziałam dosłownie o wszystkim.
A on?
Kamienna twarz. Trzeźwe, rzeczowe pytania. Przerażony wzrok. Złość. Smutek. Próba zrozumienia.
Potem rozmawiał ze mną. Najzwyczajniej. I ja z nim. Pierwszy raz, najzwyczajniej.
Tylko czy aż takiego tematu potrzebowałam by móc otworzyć się przed nim i rozmawiać najzwyczajniej?!
Rozmawiał ze mną o wszystkim. Pisząc o wszystkim mam na myśli dokładnie wszystko.
Rozmawiał ze mną o tym, o nim, o mnie. Mało o sobie.
I przeprosił mnie. On! On jeszcze mnie przepraszał… Za to, że go nie było, wtedy gdy był potrzebny, że niczego nie mógł zrobić…
Nie ma za co.
Rozmawialiśmy też o nas. Po raz kolejny rzuciłam swoje standardowe „chcę być sama”.
Tym razem jednak pomyślałam, że może i chce być sama, ale nie chcę być bez niego.
Przełom. Idąc ulicą powiedział tylko „muszę się napić”.
On wypił dwie podwójne whisky, ja wypaliłam kilka papierosów i po jakimś czasie doszliśmy do wniosku, że to było nam potrzebne. „Kochanie, musisz to robić częściej”. I znów siedziałam w otoczeniu najdroższego mi ciała, najbliższych myśli, najbardziej kompatybilnych słów i serca.
Przyszło jeszcze zwątpienie. Na chwilę. Teraz mimo całej swej podłości siedzę i w niedowierzaniu muszę stwierdzić, że tęsknię. I brakuje mi jego obecności. I odkrywam że jest to dosyć miłe.
Dziś pierwszy raz bardzo chciałam zostać razem, zasnąć obok niego, zostać, zostać na całe życie.
Kocham to dopasowanie dłoni, tę zgodność myśli, kocham jego łokieć i mój brzuch okryty jego dłonią.
Drepczę obok niego i chcę wykrzyczeć całemu światu jak jest dobrze. Gdy świata wokół nie ma chcę krzyczeć mu w twarz, jaka jestem szczęśliwa.
Nie krzyczę. Słyszę tylko „i widzisz”, „dobrze, że jednak wszystko wróciło do porządku”, „z nim będziesz miała życie usłane różami”, „i po co Ci była cała ta historia”, „będzie cię na rękach nosił”… Już nie przeszkadza mi jego książęcość. To zwykły chłopiec. Kocham go za jego ekscentryczną (a jednak) normalność. Nie liczy się jego intelekt, który rozwiera buzie, jego pieniądze, którymi altruistycznie szasta tu i tam, jego wygląd, który powoduje, że dziewczę rozkłada nogi i zjeżdża z krzesełka, mam w nosie wszystko, co dookoła. Dla mnie wciąż jest tym śmiesznym, nie lubianym stworzeniem, które pokochałam kiedyś dawno. I na chwilę. A teraz wiem, że nie ma miłości na chwilę.
Jest zmienna. Ale na zawsze.
Bo się udało. Wróciłam. Nareszcie wróciłam do siebie. I jest mi tu bardzo, bardzo dobrze.
I wiem że ze strachu nie warto uciekać. I nie warto uciekać tam gdzie drzwi otwarte są na oścież. Nie warto wchodzić gdzieś gdzie nie ma wyjścia.
Dziękuję.
And the winner is…