Już wiem! To wszystko przez przedszkole! Tam się ludzie ze sobą integrują, żyją sobie razem a ja co? Zrujnowałam sobie życie! Otóż będąc małym szczerbatym stworzeniem również chodziłam do przedszkola! Bite trzy tygodnie! I o dziwo okazuje się, że za mało... Teraz jestem inna niż Zintegrowani i nie bawi mnie ich towarzystwo. Przepraszam ewentualnych czytających, za moją monotematyczność, ale głupota paradoksalnych związków międzyludzkich zalazła mi ostatnio za skórę.
Wracając do mojej niedługiej aczkolwiek pamiętnej edukacji przedszkolnej. Dzieciak niereformowany chciałoby się rzec... Moja buntownicza natura nie mogła znieść codziennego leżenia pokotem na brudnych leżakach i tęsknoty za parkiem znajdującym się tuż obok przeplatanej rozgoryczeniem i niezrozumieniem świata i jego sensu (jako że owo leżakowanie czy tez całą instytucję przedszkola uznawałam wtedy za cały swój świat- jak już się poświęcać to bez reszty!).
A kiedy jeszcze wmuszali we mnie pokarm różnych postaci i w reakcji na moją odmowę robili się coraz bardziej agresywni, ja w najlepsze wybuchałam sobie płaczem. Wyłam tak i wyłam... A jak już sił mi brakowało ( i powietrza) zaczynałam się dusić w tej rozpaczy. Wtedy brali mnie (pisząc ONI cały czas mam na myśli chyba jakieś nogi, pewna nie jestem. Tak jak na kreskówkach. Nie ważne kto, ważne że podły bo niszczy cały nasz małoletni światopogląd), zatem brali mnie do okna, i kazali przestać płakać, łkać, zawodzić, rozpaczać, czy co tam jeszcze... Nie da się ukryć że powiew świeżego powietrza dochodzącego z upragnionego parku pełnego kasztanów sprawiał, że zwykle łaskawie się uciszałam. Ale oczywiście w konsekwencji tego namiaru świeżego tlenu w miejscu na ogół go pozbawionym, zapadłam w końcu na jakieś niewielkie przeziębionko.
Tak więc kolejny tydzień (z trzech) spędziłam w domu z babcią. Kiedy wróciłam do leżakolandii nie mogłam przecież tego tak zostawić i narazić siebie i Ich na nerwy i cierpienia. Uruchomiwszy wyobraźnię stworzyłam chłopca o imieniu Marcin Ziółek, który miał znaczek z Papieżem. No wiecie znaczek... W szatni... Każdy jakiś miał. My walczyłyśmy o królewnę. Wy o samochody. Do rzeczy: naopowiadałam rodzicielce o potwornym łobuzie, Marcinie właśnie, który mnie bije i ciągnie za warkoczyk. Tyle. Serce matki nie pozwoli na taką zbrodnię... Babcia czytała mi bajki braci Grimm. Znałam je niemalże na pamięć! Niedawno do nich zajrzałam i stwierdzić muszę że są dziwnie makabryczne! Kolejny winowajca mojej odrębności!