Najnowsze wpisy, strona 45


lis 10 2003 Bez tytułu
Komentarze: 3

Niedobrze mi. Big maka zjadłam. A poza tym źle bo samotnie i zimno. Nie należy przyzwyczajać kobiety do myśli że już nigdy nie będzie sama, z trudem jej oswajać... a potem dać jej tę wolność, której chciała, domagała się władczo przytupując niepewną nóżką... Przecież tupała tylko tak. Na żarty. Do taktu...

 

A może nie to mnie drażni? Może to ta nieprzyjemna wymiana zdań. Pełna złośliwości, które nagle dały się dostrzec w żartach. Te żarty nie były śmieszne jak zwykle. Może za często byłam dla niego niedobra, tak na żarty. Kiedy nagle, też na żarty, powiedział coś nie na żarty, zrobiło mi się przykro. Masz nauczkę. Ty wstrętna babo. Niedobra. Niedobra na żarty.

 

1984 : :
lis 07 2003 Śledztwo w sprawie dezercji obywatela H.
Komentarze: 12

 

Zwyczajnie. Weszłam po schodach, stałam w kolejce do ksero, potem gubiłam się w stosie kartek i wydłubywałam pieniążki. Poszłam do łazienki, przeszłam koło lustra i minęłam naburmuszoną twarzyczkę, której znowu coś nie pasowało. Nie wiem nawet kiedy mój Dobry Humor wpadł na pomysł zabawy w chowanego. Nie wiem dlaczego byłam sama. Ale na pewno nie dlatego, że do toalety wypada wchodzić pojedynczo... Sytuacja dziwna. Nikt nie pomógł ze stosem kartek. A ta w lustrze patrzyła na mnie zbolałym spojrzeniem. Coś nie tak. I to coś zmusiło mnie do zabawy. Gdzie uciekł i gdzie się schował ów Humor? Nie było nawet nikogo kto powiedziałby „zimno, cieplej... ciepło....”.

No to przewińmy ten dzień do początku. Rano: idą... stoją... obserwują... witają się... całują... rozmawiają... piją... szczerzą się... i jest im dobrze.

Zwyczajnie. No to co jest? W którym momencie ten głąb się schował?! Dlaczego twarzyczce z lusterka zachciało się samotności?

Rozmowy! Przeanalizujmy rozmowy. O kawie, o kurtce, o hiphopie, o niczym, o labio- dentalnych, o łikendzie... „Idziemy jutro. Chodź, zapraszamy Cię. Weź Go i przyjdźcie razem”... Szybko zbieram myśli. „Nie, nie, On nie może, jeszcze nie skończył”... I dalej o prologu, o farbie do włosów, o Wyborczej, o spalonym dysku i utracie całych moich danych, o zdjęciach, o śnie, o ciąży, o zegarku, o owłosieniu, o niczym...

No to wiem już kiedy. Tylko dlaczego? Może poczułam się odrobinę z boku. Zawsze wszystko i wszędzie razem. A teraz mnie „zapraszają”. Miło... I nawet zapraszają mnie z Nim. Zbytek łaski...

 

Wiem już zatem gdzie rzeczony Humor czmychnął. Wiem gdzie utkwił, że zamknął drzwi, ale nie wiem czym. Więc nie otworzę.

Wstydzę się. Za siebie i za Niego. Wstydzę się tego jaka dla Niego byłam. I tego, że nie jestem wobec niego bezkrytyczna. Po uszy zakochana. Z odrobiną choćby tej magii której dane mi było już kiedyś zasmakować. 

 

A Humor? Zaryglował się. Posiedzi przez łikend. I ja posiedzę. Mam się kim zająć. Iście rodzinne dni. I będę śpiewać Roty, Legiony, Brygady. I może wtedy wychynie zza drzwi, choćby na chwilę. Uwielbiam te piosneczki! Siedzi w nich coś szczególnego. Będę zasłuchiwać się patriotycznymi dźwiękami i wydawać takowe z siebie. I będą mi przechodzić ciarki. Aczkolwiek z rozkoszy nie powodowanej dotykiem Jego dłoni.

 

1984 : :
lis 05 2003 dalej tą drogą
Komentarze: 5

 

 

Małymi nóżkami dreptałam drogą prostą, szeroką. Szarym chodnikiem. Droga miała sześćset-kilka kroków. Małych. Kiedyś policzyłam. Tuż po wyjściu z domu mijałam kiosk. Jeśli nie omijałam to kupowałam miętową bez cukru. Potem przejście przez małą osiedlową uliczkę i obok śmierdzącego śmietnika. Dalej prosto, mijając dwa bloki. I sklepik. Pani Danusia wiedziała że jeśli ja, to tylko świeża bułunia z budyniem. Następne dwa bloki. Taka sama uliczka i śmietnik. I szkoła. Szara, malusieńska. Osiem sal. A naprzeciw, po drugiej stronie wielki kolos. Sal pięćset kilka. I laski z wózkami pełnymi dzieciątek.

W sumie to jeden przystanek. W deszczu zawsze bawiłam się w slalom. Chodnik usłany był tłustymi różowymi glistami. Co czwarta już rozdeptana. A w śniegu zawsze jeździłam na kałużach. Równych i bardzo śliskich taflach unoszących te kilkaset kilko niesionych na setkach małych dziecięcych nóżek, wszystkich zmierzających rano w tym samym kierunku.

Potem owe kończyny rozbiegły się po świecie. Moje dążyły wzwyż, po autobusowych schodach. I tkwiły w tłumie czterdzieści minut, dwa tysiące czterysta przyjemnych sekund tupiąc sobie czasem w rytm zawartości słuchawek w uszach. A potem nóżkom spodobało się bieganie i zaczęły się spóźniać. Kombinowały z przesiadkami, wskakiwały do tramwajów. Kostki wykręcały się na nierównych płytach chodnikowych, dreptały bezproduktywnie w miejscu czekając na zielone, bolały, stąpały twardo (przeważnie), zdecydowanie... Slalom odbywał się już i w deszczu i w słońcu, we mgle zwłaszcza... Tylko że tym razem przeszkodami były naturalnie przetrawione przez psie żołądki resztki z nie do końca suto zastawionych stołów rodzin więcej niż patologicznych.

Teraz nic się nie zmieniło. Tylko szybciej zdzieram obcasy. A ślizgawki jak przypuszczam nie będą już równe i wyślizgane przez odnóża zmierzające w jednym kierunku. Bo w którym!?

 

 

1984 : :
lis 05 2003 Dlaczemu.
Komentarze: 4

 

Zapisuję te myśli. Nie chcę kiedyś usiąść przed monitorem i pisać w poszukiwaniu straconego czasu. Te zapisane będzie łatwiej znaleźć.

 

Każdorazowo narażam się na komentarze. Nie do bloga. Do mojego życia.

 

1984 : :
lis 03 2003 Bez tytułu
Komentarze: 8

 

Ulica jest cały czas ta sama. Długa, jednokierunkowa. Zwykle pusta, tylko przy sklepiku „za grosik” stoi kilku strudzonych tatusiów na chwiejnych nogach. Nie wiem czemu nazywam ich tatusiami. Może spłodzenie dziecięcia wydaje mi się jedynym sensownym osiągnięciem w ich nędznym życiu. Jedynym zdarzeniem, które w jakimś stopniu tłumaczy ich istnienie. Poza tym przydają się jeszcze tylko dla lepszego utargu pani za ladą, która być może, tak jak wszystko, też jest za grosik.

Poza zagęszczeniem pod sklepem czasem tylko jakaś znana twarz otulona płaszczem przedostaje się tylnym wyjściem teatru do samochodu. Najszybciej jak się da.

I koty. Tarzające się w liściach. Że też głód pozwala im myśleć o zabawie. Fenomenalne. Słabe ludzkie stworzenie, również głodne, inaczej zachowuje się na tejże samej ulicy.

Po obu stronach czasem przechadzają się młode roześmiane stworzenia. Też głodne. Ale im jeszcze zależy. Jeszcze mają na co liczyć.

Ja wolałam lewą stronę. On też. Najwięcej emocji gromadziło się na zakręcie.

Zakręt jest łagodny. Zastawiony samochodami. W godzinach wieczornych rzecz jasna. Wtedy kiedy Ci młodzi występują tak obficie. A naprzeciwko przystanku, już za teatrem, już na tej żywszej części ulicy, po której jeżdżą tramwaje, z boku budynku, wysoko, pod dachem świeci sobie mały kwadrat. Małe żółte bardzo ciepłe światło lampki. Nasz mały, upragniony pokoik. Miejsce do życia.

Takie to wszystko było nierealne, tak odległe. Takie poetyckie... Chyba całe piękno owego uczucia siedziało w całej tej ezoterycznej otoczce. W tej magii. Bliskości, ale nienamacalnej. Słowach niewypowiedzianych. Spojrzenia niosły w sobie ten ciężar. Całą siłę czucia. Westchnienia pełne głośnego krzyku. Marzeń. I pewności. 

Takie to teraz bajkowe. Jak piękny sen. I przerażające jest to, że najbardziej autentycznym wydawać się może coś tak mglistego.

To trwa nadal. Jest. Tak samo jak ulica. On nadal śni. Sen długi, jednokierunkowy...

A ja wiem teraz, że owszem, jest to miłość. Kochaliśmy się. Się, siebie, jego, mnie, siebie, siebie, siebie...

Kochał mnie kochającą jego. Kocha mnie nie kochającą go. Kochał siebie kochającego mnie.

Kochał kochać mnie i mieć świadomość, że zdolny jest do takiego uczucia. Nie we mnie się zakochał a w tej magii. I ja nie jego byłam tak pewna, jak tego że chcę wykupić wieczny bilet na to przedstawienie. Oklaskiwać metafizykę, świetnie wyglądającą w głównej roli... Piękne to było uczucie. Może na tym to wszystko polega?

Ale nie jest to uczucie „przyszłościowe”. Razem marzyć i czuć to samo, to za mało. Bo te marzenia wcale nie muszą się spełnić. Nie marzyliśmy o ich spełnieniu. Największym szczęściem był fakt ze były. Nie miłość była ważna a sama jej idea. Ja- jego muza i on, potrzebujący. Dla poezji, emocji i ich wyrażenia. Wystawiona na piedestał, wielbiona nie miałam jednak nigdy być na równi z nim, niżej, równiej, tak zwyczajnie.

A tej zwyczajności potrzebuję znacznie bardziej niż magii. Ręki położonej na brzuchu, roześmianej twarzy tuż przy mojej twarzy, uwielbienia adekwatnego, prawdziwego oddania, jego rozporządzeń i decyzji doprowadzających mnie do porządku. Życia, nie marzeń.

A niby nic się nie zmieniło. Ulica, okno, serce, spojrzenie. Długie, jednokierunkowe?

 

 

1984 : :